Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

35. rocznica strajku na KWK Ziemowit. Rozmowa z b. dyrektorem Antonim Piszczkiem

Jolanta Pierończyk
Antoni Piszczek z książką pt. "Niezłomny" i jednym ze zdjęć płk. Szewełły.
Antoni Piszczek z książką pt. "Niezłomny" i jednym ze zdjęć płk. Szewełły. JOlanta Pierończyk
35. rocznica strajku na KWK Ziemowit w Lędzinach. O najtrudniejszym momencie tego strajku rozmawiamy z Antonim Piszczkiem, emerytowanym dyrektorem KWK Ziemowit. Ważną postacią tych wydarzeń był naówczas podpułkownik Jerzy Szewełło, któremu poświęcona jest najnowsza publikacja UM Lędziny pt. "Niezłomny".

Najtrudniejszy moment podczas strajku na „Ziemowicie” 35 lat temu, po pamiętnym wprowadzeniu stanu wojennego?

To było 20 grudnia nocą, kiedy podjechało 20 wozów pancernych z rozkazem zajęcia kopalni. Do mojego gabinetu wkroczył dowódca batalionu, major Zuterek, z żądaniem wydania planu kopalni z rozmieszczeniem bram, żeby mogli wjechać na teren kopalni. Obecny przy tej rozmowie podpułkownik Jerzy Szewełło stanowczo oświadczył, że nie tylko żadnych planów nie dostaną, ale jeszcze mają się cofnąć o 500 metrów od bram, a do sztabu zaraz zadzwoni i powie, że zaszła pomyłka, bo my tu właśnie strajk kończymy i żadnej zbrojnej interwencji nie trzeba. „Za to kula w łeb” - usłyszał i nie był to bynajmniej żart.- „Złamaliście rozkaz WRON” „To mnie zastrzelcie, a to, co chcecie zrobić jest bez sensu”, odparł na to podpułkownik. Sytuacja wyglądała groźnie, a podpułkownik jakby rozum postradał, w końcu po co innego był tu przysłany, a on tu jakiś bunt wszczyna. Ale widać jego niezłomna postawa podziałała na oficera pod drugiej stronie druta, bo kazał wstrzymać wykonanie rozkazu do południa. Na ten czas wojsko miało się odsunąć od bram.

Kim był podpułkownik Szewełło?

Komisarzem wojskowym do pilnowania porządku na kopalni.

Przysłany po ogłoszeniu stanu wojennego?

Tak naprawdę to przyjechał do nas już jesienią, z samej Akademii Sztabu Generalnego. Niby w sprawach wojskowych. Swobodnie poruszał się po całej kopalni, coś obserwował, notował. To był jego pierwszy pobyt nie tylko w kopalni, ale w ogóle na Górnym Śląsku. Zrobiliśmy na nim dobre wrażenie. Podobał mu się porządek, dyscyplina, jasny podział obowiązków… Wyjechał niedługo przed ogłoszeniem stanu wojennego. Kiedy pojawił się w nocy z 12 na 13 grudnia w charakterze komisarza wojskowego, pomyślałem sobie, że to szczęście w nieszczęściu. I nie pomyliłem się.

A jak zakończyła się nocna interwencja batalionu wozów pancernych?

Sytuacja była napięta. Od razu po odroczeniu wykonania rozkazu, uruchomiłem radiowęzeł i powiedziałem o tym strajkującym górnikom. Prosiłem o przerwanie strajku i wyjazd na powierzchnię. Wyjechało ok. 130 osób. Reszta nie (a trzeba wiedzieć, że było tam około 2000 osób, dwie zmiany). Twierdzili, że na dole są wolni, a na górze to nie wiadomo, co ich czeka. Wiedzieli o „Wujku”. W południe - następne odroczenie egzekucji rozkazu, o kolejne następne 12 godzin, do południa 21 grudnia. I tak rozkaz ten był odraczany codziennie aż do wyjazdu górników 24 grudnia. Tego dnia wszyscy wrócili do domu. Aresztowania nastąpiły kilka dni później.

Czy patrząc z perspektywy 35 lat na tamte wydarzenia widzi pan momenty, które można było inaczej rozegrać? Inne decyzje podjąć?

Nic bym nie zmienił ani w decyzjach, ani w moim postępowaniu. Strajk był decyzją górników, moim zadaniem było ochronić i ich, i kopalnię. Cieszę się, że oni wiedzieli, iż jestem po ich stronie. Że mi ufali.

Ale nie wyjeżdżali, mimo pańskich komunikatów i apeli. Może trzeba było do nich zjechać.

Nosiłem się z takim zamiarem, ale odradził, a prawdę mówiąc, wręcz kategorycznie zabronił mi tego ówczesny metropolita katowicki, biskup Herbert Bednorz. Namawiał do rozmów, nawet - jak się wyraził - z samym diabłem, ale w moim gabinecie. Więc prosiłem do siebie na rozmowy. Wreszcie trzech się zdecydowało. Do dziś nie znam ich nazwisk. Przyszli zarośnięci, więc wiadomo było, że wyjechali z dołu. Podczas rozmowy wyszło, że wszyscy oni byli tam pewni, iż stoi cała Polska. Przekonywałem, że tylko Ziemowit i częściowo Piast. Że są samotną wyspą, na której skupia się cała uwaga władzy. Nie wierzyli. Dałem im kierowcę i przepustkę, by nocą pojeździli po zakładach, z którym kopalnia współpracowała (nawet jakieś pompy przywieźli dla niepoznaki) i zobaczyli, że wszędzie się pracuje. Warunek był jeden: mieli tam na dole powiedzieć prawdę o tym, co zobaczą. I tak było. Potem jeszcze nocami przychodziły takie delegacje, rozmawialiśmy. Uczestniczył w tych nocnych spotkaniach ks. kanonik Józef Przybyła. Prosili o puszczenie im na dół radia „Wolna Europa”. Puściłem. Prawda o tym, że Ziemowit i Piast są jedynymi strajkującymi zakładami w Polsce był dla nich ciosem.

A jak dziś z perspektywy tych 35 lat ocenia pan ich decyzję o strajku?

To był akt ogromnej odwagi, a jednocześnie wyraz naturalnej, zrozumiałej niezgody na całe wyrządzone zło, na zabranie wszystkich praw tak nagle, bez sensu, bo od czasu powstania „Solidarności” nic złego na kopalni się nie działo. Wręcz przeciwnie, było tylko dobro. A tu aresztowanie przewodniczącego związku w nocy z 12 na 13 grudnia. Wypuszczenie go na wolność było jednym z trzech postulatów strajkujących, obok odwołania stanu wojennego i przywrócenia prawa do działalności związkowej. Tylko tyle. O to był ten strajk.
Dwa dni dojrzewali do tej decyzji. O tym, że dwie zmiany zostały na dole poinformował mnie dyspozytor 15 grudnia między godz. 20 a 21.
17 grudnia, nazajutrz po tragedii na „Wujku”, przyjechał do nas dowódca, który dowodził jednostką biorącą udział w tamtych wydarzeniach. U nas miał zrobić to samo. Wytłumaczyłem mu, że u nas na powierzchni nikt niczego nie broni. Ba, nawet bez przepustki można wejść na teren zakładu, co zresztą sam doświadczył, bo nikt go nie zatrzymywał, o nic nie pytał (przepustki zniosłem, by przychodzące pod kopalnię rodziny strajkujących górników mogły wejść do środka, a nie stać na mrozie. Najczęściej gromadziły się przed grotą św. Barbary i modliły się). Przekonywałem go, że u nas strajk jest głęboko pod ziemią, gdzie nikogo nie wpuszczą, a w razie czego mają ładunki wybuchowe i wysadzą kopalnię. Sami zginą, a kopalnię zatopią. Tłumaczyłem mu, że to są nieporównywalne sprawy. Że tu się nie da powtórzyć „Wujka”. „Tu nie ma z kim walczyć”, mówiłem. „Do kogo chce pan strzelać? Do tych modlących się kobiet”, pytałem.

Pułkownik Jerzy Szewełło (1935-2013)

O pułkowniku Jerzym Szewelle, który w 2001 r. dostał tytuł Honorowego Obywatela Miasta Lędziny, powstała książka pt. „Niezłomny”, autorstwa jego siostry, Aleksandry Nowackiej, wydana przez Urząd Miasta Lędziny. Autorka zadedykowała swoją pracę „Braci Górniczej Kopalni Ziemowit w 35. rocznicę wydarzeń”, dziękując za merytoryczne wsparcie Antoniemu Piszczkowi i Alojzemu Lysce, emerytowanemu dyrektorowi szkoły górniczej.
Książka przedstawia człowieka, jakiego nie znali: jego dzieciństwo, młodość, pasje, ulubione wiersze..., ale i zapis wydarzeń sprzed 35 laty, poprzez które los zetknął pułkownika z Ziemowitem. Są tam też jego osobiste wspomnienia z tamtych chwil, zachowany w pamięci rozkaz strzelania do ludzi i przyznanie się do wzruszenia, kiedy udało się szczęśliwie doprowadzić do wyjazdu strajkujących górników na powierzchnię.
Płk Szewełło zmarł w Warszawie 30 stycznia 2013 r., dwa dni po 78. urodzinach. Górnicy z Ziemowita w galowych mundurach wzięli udział w jego pochówku. „Pożegnaliście Go z godnością”, napisała siostra.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Co dalej z limitami płatności gotówką?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na bierun.naszemiasto.pl Nasze Miasto